Nie ma drugiej osoby na świecie, dla której byłabym tak surowa, tak wredna i tak nieprzyjemna jak dla siebie. To siebie najczęściej oskarżam, to sobie najczęściej wyrzucam i to właśnie do siebie najczęściej mam pretensje. Mam taką paskudną cechę przypisywania sobie win i odpowiedzialności za rzeczy, których nigdy nie zrobiłam. Nigdy nie zapomnę tego dnia w trzeciej klasie. Jesteśmy wszyscy na korytarzu, cała klasa. Przepełniona sala gimnastycznie nie była nas w stanie pomieścić, więc ćwiczymy na korytarzu. Robimy skłony i nagle przebiega obok nas dwóch typów, spluwając na ścianę. Kilka sekund później ich już nie ma, a pani wychowawczyni patrzy na nas oskarżającym wzorkiem i pyta: „Kto to zrobił?”. Kilkanaście sekund później rozpętuje się piekło trzecioklasisty. Pani ustawia nas w równej linii i podniesionym głosem oznajmia, że jeśli za moment nie zgłosi się winny, cała klasa dostanie naganę. Wiele lat później, na terapii, próbowałam zidentyfikować uczucie, jakie towarzyszyło mi tego dnia na szkolnym korytarzu. I dziś już wiem, że był to wstyd i poczucie winy, mimo że nie zrobiłam niczego złego. Ale uczucia te były tak silne, że kiedy Pani niemal wykrzyczała: „To ostatnia szansa, żeby się przyznać”, podniosłam rękę i wzięłam winę na siebie. Wtedy miałam poczucie, jakby coś mną sterowało. Nie umiałam zrozumieć, co dzieje się ze mną w tej chwili. Moi rodzice nawet dziś tego nie pamiętają, a ja nadal czuję w brzuchu ociężałość na myśl o tym, jak są wzywani na dywanik do dyrektora, żeby wytłumaczyć zachowanie swojej niegrzecznej i niesubordynowanej córki.

Jak to jest, że całe nasze życie podporządkowujemy innym i dla nich staramy się bardziej niż dla siebie? Nie ma w tym krzty logiki, a mimo to wiele osób mówi mi o podobnych doświadczeniach. W moim przypadku wiele miesięcy zajęło mi zidentyfikowanie źródła takich emocji jak wstyd, poczucia bycia gorszą i żalu do siebie. I dziś już wiem, że choć ja, 35-letnia Magda, jestem w pełni świadoma swoich talentów, umiejętności, siły wewnętrznej i mogę powiedzieć z coraz większą śmiałością, że kocham siebie taką, jaką jestem, cały czas noszę w sobie małą Magdusię, która nie czuję się wystarczająca. I teraz, jako dorosła i świadoma osoba, uczę się ją przytulać.

Śmieję się już dzisiaj z tego przez łzy, ale kiedy weszłam do gabinetu mojej terapeutki rok temu, to miałam takie oczekiwanie, że ona pomoże mi (a tak naprawdę wskaże palcem metodę, proces, drogę) stać się idealną wersją siebie. Boże, jak ja chciałam być bardziej radosna, mniej wkurzona, szczuplejsza, no i w ogóle fajniejsza. Oczywiście, kiedy się tam pojawiłam, natychmiast oczekiwałam instrukcji obsługi mnie samej, wyjaśnienia następnych kroków i generalnie podania legendy do wszystkich elementów na mapie drogowej, prowadzących do perfekcyjnej, przyszłej mnie. Jakież było moje zdziwienie, kiedy nie dostałam żadnej z tych rzeczy. Opowiadam Ci o sytuacji sprzed kilkunastu miesięcy i nie mogę sama uwierzyć w to, jak wtedy myślałam. Dziś mogę nawet nazwać ten schemat – warunkowa miłość do samej siebie.

Jak schudnę – będę zasługiwać na akceptację innych.

Jak będę osiągać sukcesy – zasłużę na podziw innych.

Jak przestanę odczuwać trudne emocje – zasłużę na miłość innych.

Jak się zmienię i stanę się idealna – zasłużę na miłość do siebie.

Znasz to?

Łzy płyną po moich policzkach, kiedy piszę te słowa. Bo jak okrutnym dla siebie trzeba być, by nie dać sobie miłości. A jednak, przez zdecydowaną większość swojego życia nie lubiłam siebie, nie tolerowałam siebie. Czułam ogromny wstyd, że nie jestem tą osobą, której od siebie oczekuję.

Najbardziej bolesne uzmysłowienie tego, jak myślę i w jakich schematach funkcjonuję było, kiedy dotarło do mnie, że nie tylko sobie nie pozwalam być smutną, wkurzoną, brzydką, zmęczoną i nieidealną (bo co ludzie powiedzą?). Nie pozwalam na to własnemu dziecku. Dostałam tym uzmysłowieniem w pysk. Bolało… Do teraz boli.

Ktoś zaczyna obok Ciebie płakać, narzekać. Co robisz? Zdecydowana większość osób jakie znam, w tym do niedawna ja, próbuję dać złotą radę, pomóc. I tłumaczymy sobie, że to po to, żeby komuś pomóc. I pewnie jest w tym dużo prawdy, ale próbujemy dać tę złotą radę, bo czujemy się źle obok kogoś, kto płacze i komu jest źle. Nie potrafimy znieść tej niewygody. Chcemy tu i teraz rozwiązać jednym zdaniem problem, zmniejszyć ból. Tylko że to tak nie działa. Wszystko, czego potrzebuje osoba w tym stanie, to żeby ktoś ją przytulił i powiedział: „Jestem tu. Czegokolwiek potrzebujesz, jestem.”

Znam (jak pewnie wiele osób) tysiące sposobów, żeby poczuć się lepiej, kiedy jest mi źle. Mogę zjeść pyszne ciasto z kruszonką i śliwką, włączyć serial na Netflixie, wypić 2 lampki wina albo po prostu pójść spać. I każdy z nich na krótką chwilę pomaga. Ba, zdecydowana większość z nich jest bardzo przyjemna. Jest tylko jeden haczyk. Każdy kęs, każdy łyk, każda minuta na Instagramie – oddala mnie od tego, co dzieje się we mnie. A tym samym oddala mnie od samej siebie.

Wyleczyć się z cierpienia można tylko pod warunkiem, że się go doświadczy do samego końca.

Marcel Proust

Uzależnienie poczucia własnej wartości od czegoś poza nami psychologowie nazywają „hedonistyczną bieżnią” (hedonistyczny – poszukujący przyjemności). Jeśli ciągle gonisz za szczęściem i przyjemnością, przypominasz osobę biegnącą nie bieżni, która, aby utrzymać się w miejscu, musi wkładać w to coraz więcej wysiłku. Jeśli popracuję 10 godzin – będę zasługiwała. Jednak miesiąc później te 10 godzin to już za mało, bym czuła się wartościowa. Poczucia sensu nie możemy zatem szukać na zewnątrz. W innym przypadku będziemy za nim biegać całe życie jak chomik w kołowrotku.

Gdyby ilość zjedzonych ciastek, złotówek na koncie i szybkich samochodów była miarą szczęścia, to jak wytłumaczyć bogatych i znanych, którzy leczą depresję, szukając sensu istnienia? Zapadła mi długo w pamięć wypowiedź człowieka, który pracuje z ciałem, mając klientów z bardzo różnych sfer i o różnym statusie materialnym. W krótkiej wypowiedzi powiedział on coś, co ma do dziś na mnie ogromny wpływ i co kształtuje moją relację ze samą sobą. Powiedział on, że nie ma znaczenia, czy jesteś pracownikiem stacji benzynowej, czy prezesem spółki giełdowej. Zdecydowana większość nieszczęśliwych ludzi jest emocjonalnie w takim miejscu, gdyż nie czuje się kochana czy akceptowana przez samą siebie.

Na moim parapecie znajduje się zdjęcie 2-letniej Madzi, która stoi w żłobku ubrana w śliczną sukienkę. Ma przerażone oczy, bo właśnie odwiedził nas Święty Mikołaj (a ja całe dzieciństwo bałam się tych przebierańców). Obok stoi zdjęcie 7-latki, która startuje w konkursie tanecznym (który wygrałam), odpowiednio ubrana, z przyklejonym uśmiechem do twarzy. Kiedy na nie patrzę, dociera do mnie, jak szybko nauczyłam się, jako dziecko, robić rzeczy, które sprawią, że inni mnie zaakceptują. Z czasem byłam w tym coraz lepsza. I wpadłam w klasyczne błędne koło, w którym pewnie tkwiłabym do dziś dnia, gdyby nie grube uzmysłowienie.

Kiedy opowiadałam o swoim odkryciu mojej pani terapeutce, ona patrzyła na mnie zdziwiona. Po dziś dzień uważam, że była pewna, że każdy to wie i zszokowało ją, że dla mnie jest to odkrycie życia. Pokłóciłyśmy się nawet z tego powodu. Ale to na inną opowieść. Pytanie, jakie ciągle sobie zadawałam przez 34 lata mojego życia, to: Dlaczego poddaję się trudnym emocjom, kiedy moja dorosła ja „jest już mądrzejsza” i wie, że nie potrzebuję poklasku, akceptacji, by być wartościową? –  Nikt nigdy mi tego nie wyjaśnił. Nikt mnie tego nie uczył w szkole. Nikt nawet ze mną o tym nie rozmawiał. Aż tu nagle trafiłam na książkę, która dosłownie zmieniła moje życie.

„Odkryj swoje wewnętrzne dziecko” autorstwa Stefani Stahl otworzyłam nad basenem w leniwy dzień, na urlopie. Nie miałam dużych oczekiwań. Ale z każdą kartką moje poczucie, że właśnie dzieje się coś magicznego, rosło, czy tego chciałam, czy nie. I to właśnie ta książka stała się krokiem milowym na drodze mojej pracy ze sobą, gdyż dzięki niej odkryłam, że kiedy odczuwam te, jak je nazywałam, „nieracjonalne stany”, odczuwałam je nie jako 35-letnia Magda, a jako mała, zlękniona Magdusia. Przyznam Ci, że długo śmiałam się z ludzi, którzy uważają, że doświadczenia z dzieciństwa mają na nas wpływ. Myślę, że byłam w długiej i bardzo konsekwentnej fazie wyparcia. Wzdrygałam się też na hasła, że terapia to grzebanie w przeszłości i nie rozumiałam, po co i dlaczego miałabym czy chciałabym to robić. Ale to właśnie powrót do ważnych chwil i emocji, jakie przeżyłam jeszcze jako dziecko, pozwolił mi zrozumieć tak naprawdę siebie. I jestem sobie dziś wdzięczna za to, że mimo ogromnego oporu, odważyłam się na tę podróż do przeszłości.

Wiele osób z mojego pokolenia to dzieci krytycznych rodziców wychowywane w systemie kar i nagród. Zły i dobry policjant. Jeśli zrobię coś źle, dostaję karę. Jeśli się postaram, zostanę nagrodzona. Taka postawa rodzi w dziecku poczucie, że musi być jakieś, zrobić coś, by zasługiwać. W takim świecie (mimo iż rodzic kocha ponad życie) dziecko wyrasta na dorosłego kochającego siebie warunkowo. Dziecko nie rozumie, ono czuje. I trudno mu wyjaśnić zawiłe szczegóły tego, dlaczego rodzic podejmuje rozsądne w jego mniemaniu decyzje. Dziecko po prostu chce być kochane. Kiedy patrzę na zdjęcie małej Magdy, widzę niezrozumienie dla tego świata. Lęk, kiedy mama zostawia ją w żłobku, i tęsknotę…

Ten tekst miał być o samowspółczuciu. Ale na to przyjdzie jeszcze czas. Dziś, tak bardzo spontanicznie, wypłynęło ze mnie takie przesłanie. Tak ważne jest, byśmy rozumieli siebie. Czuli siebie. Nie odsuwali się od trudnych doświadczeń. Cierpienie = ból x opór. Im bardziej zaprzeczamy temu, co w nas, tym trudniej nam żyć w zgodzie ze sobą. Prawda, jaka objawiła mi się niczym zbawienie, jest banalna, chciałoby się powiedzieć, że może oczywista. Tylko kiedy zaakceptujemy siebie, takimi jakimi jesteśmy, zagości w naszych sercach spokój i radość. A akceptacja ta nie dotyczy tylko tego, co w sobie lubimy, ale przede wszystkim tego, co dla nas trudne. Odwagi wymaga od nas umieć powiedzieć „kocham Cię mimo wszystko”, kiedy jesteśmy wkurwieni, smutni czy nie potrafimy wstać z łóżka. Cholernej odwagi wymaga dojrzenie w sobie małego dziecka, które wyciąga do Ciebie ręce i chce, by je przytulić i dać mu bezwarunkową miłość.

Mój syn ma 7 lat i dziś wiem, że wiele rzeczy w naszej relacji przyszło za późno. Jestem winna takich zdań jak: „Nie płacz, nie ma powodu” i próby stworzenia go na idealny obraz, podobny do siebie. Ale wybaczam sobie, bo nauczyłam się w sobie kochać też to, że mogłam nie wiedzieć. Mimo że tak strasznie chciałam. Jestem smutna, kiedy myślę o tym, ile popełniłam błędów, ale głęboko wierzę w to, że nigdy nie jest za późno na bezwarunkową miłość. I jak codziennie mówię Mikołajowi na ucho, wiem, że:

Tylko miłość nas uratuje!